John i Steward w jednym spali domu. 

John był prezenterem telewizyjnym i prowadził znany talk-show. Chciał być drugą Oprah.

Steward był agentem izraelskich służb wywiadowczych. Chciał zniszczyć Amerykę.

John i Steward byli braćmi.

Bliźniakami.

Jednojajowymi of course.

Nikt nie wiedział, że jest ich dwóch, i to dawało duże możliwości.

Już podczas szkolenia w Mosadzie utrudniało to życie instruktorom, ale wszyscy wiedzieli, jak wielki tkwi w tym potencjał.

Przeniesiono ich z Jerozolimy, gdy mieli po dwanaście lat. Zapewniono im sfałszowane papiery, dostali przeszłość z dobrej żydowskiej rodziny i udawali izraelskich emigrantów.

Ten kraj został zbudowany przez izraelskich emigrantów, więc nie było żadnego powodu, żeby ktoś nie zaakceptował jeszcze dwóch chłystków.

W zasadzie jednego.

Opiekowała się nimi starsza pani. Nazywali ją babcią i robili to od tak dawna, że gdy byli już dorośli, wciąż traktowali ją jak członka rodziny.

Babcia.

Mógłbyś pomyśleć, że stara babuleńka była dobra, troskliwa i kochająca. I rzeczywiście taka była. Czasami.

Babuleńka była jednak starą instruktorką Mosadu. Wyszkoliła w swoim życiu setki żołnierzy i niejednego tajnego agenta. Ilu dokładnie, tego nie wiemy, bo to informacje ściśle tajne.

Powiedzenie więc, że Babuszka była wymagająca, to jak powiedzenie, że dinozaury zniknęły z Ziemi. Tymczasem one nie zniknęły, tylko wyginęły. Nie kilka, tylko cały gatunek, i nie tak nagle, tylko spalone żywym ogniem wielkiego płonącego meteorytu.

Babuleńka była więc jak najgorszy sierżant, jakiego możesz sobie wyobrazić, tylko nie paliła cygar. Od cygar bolały ją zęby. Paliła więc marlboro i zawsze odrywała te pedalskie filtry.

Nikt nigdy nie widział ich obu naraz, oprócz oczywiście Babuszki.

Do szkoły chodzili na przemian. W parzyste dni John, w nieparzyste Steward. Chodzili tam pod imieniem John. Tak mieli też w papierach, w dwóch prawach jazdy i dwóch paszportach.

Steward miał jeszcze oczywiście osobne papiery na jakieś inne imię. 

Gdy do ich mieszkania na Brooklynie przychodzili znajomi, jeden z nich chował się w szafie. W mieszkaniu w ogóle zachowywali się bardzo cicho, żeby nikt przypadkiem nie podejrzewał, że mieszka tam więcej niż jeden chłopiec z babcią.

Podział na parzyste i nieparzyste dni obowiązywał bezwzględnie. Gdy mieli dziewczynę, to spotykali się z nią na przemian. Gdy mieli egzaminy, to chodzili na różne. Gdy potem się ożenili i mieli dzieci, wychowywali je na zmianę.

Wszystko załatwiali wymiennie. Dosłownie wszystko.

W domu, który postawili w Connecticut, mieli osobny pokój, w którym mieszkał jeden z nich. Dom był zbudowany w taki sposób, że jeżeli się nad tym bardzo dobrze nie zastanowiłeś, to nie sposób było zauważyć jednej grubszej ściany, która prowadziła na strych, gdzie znajdował się mały pokoik.

W tym pokoiku były łóżko, mała szafka, komputer, toaleta i drążek. Wszystko, czego potrzebujesz, żeby utrzymać ciało w formie i móc pracować, gdy twój brat udaje akurat waszą wspólną rolę.

John i Steward mieli nawyk pisania bardzo szczegółowego dziennika. Żonie mówili o tym jako o wieczornej rutynie, która pozwala im poukładać sobie myśli w głowie, ale tak naprawdę był to jedyny sposób, żeby obaj byli na bieżąco z tym, co działo się pod nieobecność drugiego. Pisali kodem i skrótami zrozumiałymi tylko dla nich i dzięki temu potrafili streścić cały dzień w kilku krótkich zdaniach.

Gdy John szedł prowadzić swój talk-show i robić karierę w show-biznesie, Steward planował, jak zniszczyć Amerykę.

Steward nienawidził pracy swojego brata, bo utożsamiała w sobie wszystko, czego nienawidził w Stanach. Głupie problemy grubych ludzi, którzy dostali wszystko na tacy i jeszcze są za to obrażeni. Zawodowo obrażeni. Miał wrażenie, że jeżeli ktoś w Ameryce nie jest obrażony albo przynajmniej nie jest ofiarą jakiejś dyskryminacji, to nie jest traktowany poważnie. Szanował jednak brata, bo dzięki temu mieli zapewniony dobry byt, koneksje i elastyczną pracę, która pozwalała mu planować zniszczenie Ameryki.

John lubił swoją pracę i w zasadzie lubił Amerykanów. Byli uśmiechnięci, optymistyczni i nastawieni na przyszłość, a nie na rozliczanie przeszłości. Wiedział jednak, że muszą zniszczyć Stany. Nie pamiętał już dlaczego, ale to poczucie było w nim tak głęboko zakorzenione, że nawet tego nie kwestionował.

* * *

Babuleńka odgryzła filtr i wypluła go przez okno. Niby nic specjalnego, ale od okna dzieliło ją jedenaście stóp, więc niejeden zdrowy mężczyzna nie byłby w stanie wypluć filtra na taką odległość, nie mówiąc już o trafieniu do okna. Babuszka zawsze trafiała.

W rodzinie krążyła historia o tym, jak to Babuleńka w wieku sześćdziesięciu pięciu lat wprowadziła się do mieszkania na Brooklynie i po raz pierwszy wypluła filtr przez okno. Przyszedł do niej wtedy sąsiad. Wysoki umięśniony mulat, który pewnie nic by sobie z tego nie zrobił, gdyby filtr nie upadł na jego grilla. To też pewnie niewiele by go wzruszyło, gdyby nie odpowiedź Babuleńki na jego sąsiedzką uwagę: „Hej, kto tu, kurwa, pluje filtrami?”.

Babuszka wyjrzała przez okno, żeby zobaczyć, kto drze mordę. W ustach miała akurat zapalonego papierosa, więc nawet nie musiała dodawać: „Ja”.

Mulat na to: „To uważaj, babciu, gdzie wyrzucasz śmieci, bo zaraz ja ciebie wyrzucę”.

Babuszka na to: „To uważaj, kurwa, gdzie stoisz, bo jak będę chciała, to wsadzę ci ten filtr w twoją czarną złodziejską dupę”.

O Babuszce można było powiedzieć wiele dobrego, ale jeśli już trzeba było powiedzieć o niej coś złego, to rasizm wysuwał się na pierwszą pozycję.

Takiej obelgi mulat nie mógł znieść. Nie przy kilku kolegach i samicy, którą chciał poderwać. Zuchwałość Babuleńki go jednak zaskoczyła, więc żeby zyskać na czasie, powiedział: „Daję ci ostatnią szansę, żeby przeprosić, a potem idę po ciebie”.

Babuszka wystawiła tylko przez okno środkowy palec.

Mulat zakasał więc rękawy i poszedł na piąte piętro. Był zaskoczony, gdy drzwi stały otworem, ale nie ostudziło to jego zapału. Wszedł do mieszkania i nie zdążył nic powiedzieć, gdy Babuszka starym wyćwiczonym ruchem zdzieliła go pałką po potylicy, co skutkowało momentalną utratą przytomności. Babuszka była dosyć niska, więc żeby zadać cios, musiała stanąć na stołku, ale po czterdziestu latach w Mosadzie nie było to trudną akrobacją.

Gdy mulat się ocknął, znajdował się w pozycji klęczącej przed łóżkiem z rękoma wyciągniętymi daleko przed siebie i przywiązanymi do wezgłowia. Miał opuszczone do połowy spodnie. Babuszka kucnęła obok niego. Stuknęła paczką o dłoń i wysunęła jednego długiego białego papierosa. Wsadziła filtr do ust, odgryzła go i splunęła nim mulatowi w twarz. To wtedy mulat zdał sobie sprawę, że ma zakneblowane usta.

– Pamiętasz, co powiedziałam o tym filtrze? – zaczęła spokojnie Babuszka, po czym podniosła filtr z ziemi i pokazała mu go dokładnie. – Wiesz, gdzie teraz trafi? – Mulat wierzgnął się, ale był bardzo dokładnie związany. – Zobacz, jaki jest mały, nawet nie poczujesz.

To nie była prawda. Poczuł. Poczuł najpierw palec Babuszki w lateksowej rękawiczce, potem, jak coś wciska mu się między pośladki, a na koniec jeszcze klapsa.

Po chwili zobaczył kątem oka Babuszkę siadającą w – jak się potem okazało – jej ulubionym fotelu i odpalającą kolejnego papierosa. Nie omieszkała oczywiście wypluć filtra przez okno.

Paliła przez chwilę w milczeniu, a potem podskoczyła w olśnieniu. „Wiem!”, krzyknęła i wyszła na chwilę z pokoju.

Gdy wróciła, kucnęła ponownie obok mulata i pokazała mu aparat: „Miałam wysłać kuzynce zdjęcia z mieszkania w Ameryce”. Uśmiechnęła się szeroko.

Wstała i gdy mulat myślał, że najgorsze ma już za sobą, poczuł, jak Babuszka wciska mu ponownie papierosa do dupy. Tym razem jednak tylko kawałeczek, żeby było widać płonący koniec. Babuszka usiadła na fotelu, zrobiła zdjęcie, odstawiła aparat na stolik i zapaliła kolejnego papierosa. Gdy była w połowie, powiedziała:

– Muszę przyznać, że trochę się myliłam, piękny masz ten tyłeczek! Co powiesz na to, żebym zawołała tutaj twoich kolegów i tę ładną koleżankę.

Podeszła do okna i otworzyła je. Mulat zaczął wierzgać jeszcze mocniej, ale więzy twardo trzymały.

– Cały czas tam są. Pewnie się już o ciebie martwią. Może krzyknę i ich zawołam? – Mulat z całych sił próbował się wyswobodzić. – O, wiem, co powiem – dodała Babuszka w kolejnym olśnieniu. – Powiem: „Spokojnie, palimy sobie tutaj”. – Babuszka zaśmiała się głośno, po czym spojrzała na mulata i dodała. – Skumałeś ironię, prawda? „Palimy sobie”, bo oboje mamy palący się papieros, tylko ty, no wiesz… – Spojrzała na niego pytająco, a mulat energicznie pokiwał głową.

Babuszka stała przez chwilę przy oknie, a mulatowi pot ciekł obficie z czoła i nawet go to cieszyło, bo miał nadzieję, że ukrywa w ten sposób łzy.

– Powiem ci, jak będzie – rzekła w końcu Babuszka i usiadła na parapecie. – Nie zawołam twoich kolegów. Nie zawołam też nikogo innego. Nikomu nie powiem o tej sytuacji ani nie pokażę zdjęcia, chociaż uwierz mi, wyślę je do mojego notariusza z prośbą o rozesłanie go do wszystkich pobliskich bloków, gdyby coś mi się stało. Niech nasz pierwszy papieros będzie naszym małym sekretem. Co ty na to? – Mulat bardzo energicznie pokiwał głową. Babuszka kontynuowała: – Za jakiś czas przyjedzie do mnie wnuczek. Ma dopiero dwanaście lat, ale jak się domyślasz, umie o siebie zadbać. Będę jednak chciała, żebyś miał go na oku. Bezpieczeństwa nigdy za wiele, szczególnie w tej dzielnicy. Słyszałam, że na Brooklynie mieszkają prawdziwe świry. – Babuszka mrugnęła do niego okiem. – Będziesz też codziennie robił mi zakupy, bo nie znoszę targania siatek. Rozumiemy się? – Energiczne kiwanie. – Będziemy dobrymi sąsiadami? – Bardzo energiczne kiwanie. – Wspaniale więc. – Babuszka się uśmiechnęła i jednym ruchem rozwiązała węzły.

Mulat błyskawicznie wyciągnął papierosa z dupy, odwiązał nogi, założył spodnie i uciekł z sypialni, ściągając knebel w biegu. „Ach, pierwszy dzień na Brooklynie”, pomyślała Babuszka i zapaliła papierosa.

* * *

Steward i Babuleńka palili w ciszy. To był ich mały rytuał. Steward przychodził, stawiał zakupy na stole, nastawiał wodę i szedł do salonu zapalić w milczeniu. Pod koniec pierwszego papierosa woda zmieniała się we wrzątek i Steward szedł do kuchni zaparzyć kawę. Gdy wracał, zapalali kolejnego papierosa, a gdy go kończyli, kawa była już gotowa do picia. Wtedy zazwyczaj zaczynali rozmawiać. Oczywiście odpalając trzeciego papierosa.

To ich ostatecznie zgubiło.

Nie palenie rzecz jasna.

Niema rutyna.

Kawa i papierosy były tak nieodłączną częścią ich życia, że obie czynności wykonywali machinalnie. W swoim dzienniku Steward zapisał tylko: „Paliliśmy w milczeniu, pijąc kawę”. Nie opisał całego rytuału, bo i po co?

Otóż okazuje się, że powodów było kilka, ale jeden z nich wysuwał się na prowadzenie. John miał zupełnie inny rytuał.

John przychodził do Babuszki i stawiał zakupy na stole. Nastawiał wodę i szedł dać Babuszce buzi w czoło. Babuszka ani tego nie lubiła, ani jej to nie przeszkadzało. Następnie John wracał do kuchni, rozkładał zakupy po szafkach, a gdy woda była już gotowa, zaparzał kawę. Z tą kawą szedł do salonu i dopiero wtedy palili pierwszego papierosa.

Ta różnica w rytuałach zaciekawiła agenta specjalnego Matthew Smitha, który został przydzielony do rozpracowania zagadki Johna Goldberga.

Matthew Smith również był człowiekiem rytuałów. Miał też niezwykły dar do syntezy danych i do zauważania schematów. Swoją drogą właśnie dlatego był przydzielony do tego zadania. Tutaj ujawnił się z kolei talent jego przełożonego, Martina White’a, który zawsze pod skórą wiedział, kto powinien zajmować się danym zadaniem.

Każdy z nas ma jakiś talent.

Nawet Ty, drogi czytelniku lub droga czytelniczko, masz przynajmniej jeden, więc rozchmurz buzię!

Niemniej jednak…

Matthew Smith zauważył, że w wachty w dni parzyste z irytującą regularnością nie może się zgrać z Johnem, a w wachty w dni nieparzyste mają idealną synchronizację.

Chodziło oczywiście o proces parzenia kawy i palenia papierosów. Agent Smith w dni nieparzyste zawsze spóźniał się ze zrobieniem zdjęcia pierwszego papierosa po tym, jak śledził Johna na ulicy.

Jakoś przeszkadzało mu, że obiekt idzie palić zamiast rozpakować zakupy i przygotować kawę. Irytowała go regularność, z jaką mijał się ze zdjęciem, i po kilku tygodniach zaczął zauważać pewien schemat.

Jako człowiek nawyków wysnuł teorię, że to muszą być dwie osoby. Gdy to sobie poukładał, okazało się, że tłumaczyłoby to wszystkie inne problemy, które mieli z nieszczęsnym Johnem Goldbergiem. W jego mniemaniu ta teoria była żelazna.

– Co ty pierdolisz, Smith. Jakie dwie osoby, to się w ogóle nie trzyma kupy – powiedział Martin White i położył nogi na stole. – Kurwa, gdzie są moje papierosy?

– Widzisz, szefie, to się jednak trzyma kupy – odparł Smith, machając paczką fajek swojego szefa. – Wszyscy mamy swoje drobne rytuały, których się trzymamy. Robimy to bezwiednie. Ja na przykład wiedziałem, że szef nie sięgnie po paczkę, dopóki nie położy nóg na stole, a to zrobi z kolei dopiero, gdy się nad czymś zamyśli. Wyjąłem tę paczkę, jak się witaliśmy, z lewej kieszeni marynarki szefa. – Żeby podkreślić swój sukces, Matthew wyjął jednego papierosa i odpalił go.

– I czego to dowodzi, Smith?

– Że są rzeczy, których nie kontrolujemy, są silniejsze od nas. Może całe szczęście, bo gdybyśmy mieli zawsze o nich myśleć, to nie robilibyśmy nic innego niż zastanawianie się, co teraz. Wchodzimy na autopilota. Tracimy część kontroli, ale uwalniamy głowę, żeby mogła się zastanowić nad czymś innym. – „Na przykład, kiedy komornik w końcu zabierze mi mieszkanie”, przyszło do głowy Smithowi, jako że ostatnio było to jego zmartwieniem. – Nie mogę uwierzyć, że John w dni parzyste ma autopilot nastawiony na rozpakowywanie zakupów przed kawą, a w dni nieparzyste na palenie przed kawą. To by świadczyło o rozdwojeniu jaźni albo głębokiej schizofrenii, co jest moją alternatywną teorią, swoją drogą.

– I to dowodzi, że jest ich dwóch?

– Tak. Bliźniaki jednojajowe. Popularna sprawa. W samej Ameryce stanowią około trzech procent społeczeństwa. Byłem zaskoczony.

– Hmm, to jest ich więcej niż albinosów.

– Tak, ale mniej niż mańkutów.

– Pieprzeni mańkuci. – Martin splunął na podłogę.

Smith był trochę zaskoczony, że można mieć aż tak silne emocje w stosunku do mańkutów. Kilka tygodni później okazało się jednak, że wszystkie cztery byłe żony Martina były leworęczne. Martin wysnuł więc szaloną teorię, że mańkuci polują na jego duszę. Na początku było to zabawne, ale potem Martin zaczął zwalniać leworęcznych agentów, bo wierzył, że szykują przeciwko niemu przewrót. To oczywiście doprowadziło do jego zwolnienia. Jak na ironię Thomas Brown, szef nowojorskiego oddziału CIA, był mańkutem.

Teraz Martin nie poluje już na mańkutów, więc drogi leworęczny czytelniku lub leworęczna czytelniczko, możesz odetchnąć, ale ja wiem, że Martin miał rację.

Pamiętaj, że Cię obserwuję!

Ale wracając do opowiadania…

Agencja zaczęła działać na najwyższych obrotach. Wyciągnęli od producenta telewizyjnego, które odcinki były nagrywane w dni parzyste, a które w nieparzyste, i z pieczołowitością godną numizmaty zaczęli analizować każdy drobny gest, każde spojrzenie, każdy uśmiech i komentarz.

Po kilku dniach zaczęli odkrywać zaskakujące zależności, które coraz bardziej potwierdzały szaloną teorię Matthew Smitha. Nie aż tak szaloną, jak teoria o mańkutach czyhających na cudze dusze, ale wciąż dość szaloną.

W dni parzyste John był jakby weselszy. Jego żart, mimo że podawany przez słuchawkę, był szybszy, trafniejszy i bardziej figlarny.

W dni nieparzyste John był bardziej cyniczny. Jakby nie do końca czuł się swobodnie w garniturze. Jakby przeszkadzały mu tematy, na które rozmawia. Jakby gardził lekko gośćmi programu, którzy opowiadali o trudach diety frutariańskiej.

Po miesiącu wszyscy w agencji nabrali przekonania, że Johnów jest dwóch. Mieli jednak świadomość, że choć różnice są znaczne, to jeszcze nie stanowią powodu, dla którego mogliby ich zamknąć. Jaki sąd by się do tego przychylił? Może w jakimś wschodnim kraju, ale nie w Ameryce.

Mieli dużo oskarżających dowodów: wysadzone rurociągi, malwersacje giełdowe, przekupywani oficjele wojskowi, wykradzione informacje z systemu ubezpieczeniowego… John naprawdę nie próżnował. Mieli nawet wrażenie, że maczał palce w przepchnięciu w Kongresie ustawy pozwalającej producentom żywności na niezamieszczanie informacji o tłuszczach i cukrach na opakowaniach…

Jednak wszystkie dowody rozbijały się o to, że John musiałby być w dwóch miejscach naraz, a nagranie programu telewizyjnego przed żywą publicznością było dosyć solidnym alibi.

John i Jonh 2 byli doskonale zorganizowani, ale gdyby udało się udowodnić, że jest ich w praktyce dwóch, to agenci uzyskaliby nakaz aresztowania jednego z nich i przeprowadzenia skrupulatnego przeszukania ich domu w Connecticut.

– Niezbity dowód, niezbity dowód. Potrzebujemy niezbitego dowodu! – powtarzał Martin White, chodząc w kółko. – Jak zdobyć niezbity dowód?

– Możemy pomalować jednego z nich farbą fluorescencyjną i zacząć im robić zdjęcia ultrafioletem – powiedział w przebłysku geniuszu Mike Lee.

Mike Lee stracił pracę po południu.

– Możemy przyczepić im do butów GPS i udowodnić, że gdy jeden z nich jest w domu, drugi chodzi gdzieś indziej.

Nie wiadomo, kto to powiedział, ale to też było głupie, bo buty można było przecież zostawić w domu, założyć drugie, a te pierwsze oddać ot choćby szewcowi.

Mieli jeszcze kilka pomysłów: ukraść z garderoby stacji telewizyjnej ich włosy i udowodnić, że mają różne DNA, prześwietlić ich dom czujnikiem podczerwieni, pobrać odciski palców, zarazić jednego z nich wąglikiem…

Wiedzieli, że mają tylko jedną szansę na zdobycie niezbitego dowodu, bo gdy tylko John i John 2 odkryją, że ktoś próbuje ich namierzyć, przeorganizują się i zaczną być znacznie bardziej ostrożni.

Mijały więc tygodnie i zespół powoli przekonywał się do pomysłu z farbą fluorescencyjną. Wszyscy mieli lekkie wyrzuty w stosunku do Mike’a Lee.

* * *

Agenci spojrzeli w kierunku drzwi do salki konferencyjnej, które nagle się otworzyły. Na progu stała niewysoka starsza pani. W milczeniu weszła do środka, zaczekała, aż drzwi się zamkną, po czym oparła o nie swoją laskę. Wyjęła paczkę papierosów, wysunęła z niej jednego długiego białego papierosa i włożyła go do ust.

– Tutaj nie wolno palić, proszę pani – powiedział Thomas Brown.

Wiesz, co zrobiła Babuszka, prawda? Odgryzła filtr i wypluła go tak, że trafił prosto do kubka szefa nowojorskiej CIA.

– Wow – powiedział jeden z techników i chciał zacząć klaskać, ale Brown powstrzymał go piorunującym spojrzeniem.

Babuszka zdążyła już wtedy zapalić papierosa i głęboko się nim zaciągnąć. Gdy wypuściła dym, powiedziała:

– Na korytarzu zostawiłam siatkę z zakupami. Czy ktoś może mi ją podać?

Technik debil wstał, ale Brown znowu skarcił go wzrokiem. Technik debil usiadł.

– Czy może mi pani powiedzieć, kim pani jest i co pani tutaj robi.

– To jest babcia Johna – powiedział agent Matthew Smith i przełknął z trudem ślinę.

– O – wyrwało się Brownowi.

– Ta siatka nadal tam leży – powiedziała Babuszka. – Czy naprawdę młodzi ludzie nie mają już żadnego szacunku dla starszych?

Brown spojrzał ponownie na technika debila, który cały aż trząsł się na krześle. Brown skinął mu zrezygnowany i technik wystrzelił z krzesła jak Usain Bolt. Mijając Babuleńkę, ukłonił się jej delikatnie. Wyszedł na korytarz i po chwili wrócił z dosyć dużą siatką.

– Boże, jakie to ciężkie – powiedział technik debil, po czym zajrzał do siatki i dodał zaskoczony: – Matko, obcęgi, drut, kanister paliwa, po co pani to wszystko?

Babuszka uśmiechnęła się okrutnie i wszystkich przeszły ciarki. Była to ostatnia rzecz, jaką poczuli, bo potem wszystko działo się już bardzo szybko.

Babuszka podniosła laskę, rzuciła nią jak oszczepem w agenta Smitha i przebiła mu gardło na wylot. Brown zdążył już wyciągnąć pistolet i zacząć strzelać, ale Babuszka kucnęła i podcięła nogę technika, który przewracając się, zasłonił ją swoim ciałem przed kulami.

Babuszka przeturlała się, wyciągnęła zza pleców glocka i zaczęła strzelać pozostałym agentom po nogach. Jeden po drugim, z Brownem na czele, przewalali się na podłogę.

Gdy wszyscy już leżeli, Babuszka obcięła im dłonie, związała nogi drutem i oblała ich paliwem.

Posadziła ich w kręgu plecami do siebie, a na ścianie sprayem napisała:

Miley Cyrus to nie muzyka.

Pop skończył się na „Billie Jean”.

Papież wiedział o pedofili.

Babuszka stanęła w drzwiach salki konferencyjnej i zapaliła papierosa. Żałowała, że nie ma okularów przeciwsłonecznych, ale postanowiła, że gdy będzie opowiadać tę historię wnuczkom, lekko ją tutaj podkoloryzuje.

Patrzyła z satysfakcją na swoje dzieło i paliła w ciszy.

Gdy papieros był już prawie spalony, ujęła go w dwa palce i wystrzeliła.

Papieros wirował w locie.

Rozżarzony koniec kreślił w powietrzu czerwoną spiralę.

Dym układał się w szlaczek rodem z podstawówkowych zeszytów, a potem świat stanął w płomieniach.

Teraz wszyscy, którzy znali tajemnicę Johna i Stewarda, już nie żyją.

Oprócz Ciebie, drogi czytelniku lub droga czytelniczko.

Uważaj.

Babuszka idzie po Ciebie.

KONIEC